To już oficjalne. Rekord został pobity. Tak NIEWIELU odpadów nie wyprodukowałam jeszcze nigdy w całym moim życiu. Tyczy się to zwłaszcza plastiku. Jedna butelka po szamponie i mały słoiczek, to wszystko. Więcej grzechów nie pamiętam.
Podsumowanie miesiąca nie byłoby jednak podsumowaniem, gdybym pominęła inne śmieciowe obszary. Na szczęście i tu nie ma się nad czym specjalnie rozwodzić. Stalowa puszka po świecy, szklana buteleczka po zmywaczu i trochę papieru – ot i co.
Tak, odpady zmieszane też były, ale standardowo zmieściły się w niedużej papierowej torbie. Dziewięćdziesiąt procent tego, co w niej ląduje ulegnie biodegradacji. Obierki po warzywach i owocach już od dawna trafiają do zamrażalnika, a więc dalej żyję bez standardowego kosza na śmieci pod zlewem. Typowy Kowalski może się poczuć w mojej kuchni nieco zagubiony.
Lipiec był ósmym miesiącem mojej zero waste przygody, a ostateczny wynik, z jakim skończyłam, chyba raz na zawsze zmienił w mojej głowie słowa “da się” na “uda MI się”. Bez męczenia się, bez puszowania, bez konkurowania z innymi. Krok po kroku idę we właściwym kierunku – życia bez odpadów.
Nie ukrywam jednak, że z utęsknieniem czekam na pierwszego grudnia. Wówczas minie rok odkąd przeszłam na zero waste i moje dwunastomiesięczne wyzwanie dobiegnie końca. Czy zrezygnuję z ZW? Absolutnie nie! Po prostu wreszcie znowu będę mogła wyrzucać śmieci na bieżąco.
Jako ekstremalnej minimalistki nic nie frustruje mnie tak bardzo, jak plastikowa butelka cztery tygodnie czekająca na wywalenie. Niby nie śmierdzi, i jak to mówimy w Polsce “jeść nie woła”, ale wkurza. W moim mieszkaniu nie ma żadnych innych niepotrzebnych rzeczy… poza śmieciami. Że tak to delikatnie ujmę – me wrażliwe poczucie estetyki jest przez te ostatnie miesiące mocno nadszarpywane.
A jednak widzę wyraźnie drugą stronę medalu. Gdym nie musiała tej cholernej butelki znosić przez miesiąc, może nie zdałabym sobie sprawy, że zależy mi nie tylko na mieszkaniu bez śmieci, ale w ogóle na otoczeniu bez nich. Tak jak nie chcę ich pod zlewem, tak samo nie chcę ich na ulicach, chodnikach i wysypiskach. To jest dokładnie to samo pragnienie, ale skala inna.
Zawsze będę powtarzać, że nie przejmujemy się odpadami tak długo, jak długo NIE musimy na nie patrzeć. Jednak gdy pod osłoną nocy wynosimy wielki wór do osiedlowego kontenera, to nie oznacza wcale, że ten wór i jego zawartość w magiczny sposób znikną z powierzchni planety. Kontener, choć niebieski, nie jest Ciasteczkowym Potworem, który pochłonie wszystko, co mu damy. Już dawno przyszedł czas, by przestać się kierować zasadą: “co z oczu, to z serca”. Ja już przestałam.
Social Media