No dobra, dotarłam. Nawet nie było tak źle. Ulubiona kawa w ulubionym stalowym kubku umiliła mi drogę.

W środku jest inaczej niż w jakimkolwiek sklepie. Brak etykiet i reklam sprawia, że produkty wyglądają jak dekoracja w modnym bistro, a nie jak coś, co zaraz załadujesz do słoika. Naprawdę klimat jest tam taki, że nic, tylko usiąść ze znajomymi i napić się herbaty.

Właściciele są na maksa zaangażowani w to, co robią, a do tego niesamowicie pomocni. Zważą, żemirzą, nasypią przesypią, doradzą i opowiedzą. Nawet zdjęcie mi zrobili. Z pewnością zostaniesz zapamiętany.

Największe “wow” przeżyłam jednak, gdy wróciłam do domu. Wypakowałam wszystko z torby i już chcę się brać za standardowe po-zakupowe sprzątanie, ale… nie ma NIC do sprzątania! Ani jednego papierka, ani jednej folijki, nic!. Jedyny śmieć, jaki przyniosłam, to paragon. Poza tym czysto.

Muszę przyznać, że nie spodziewałam się, że wycieczka do sklepu zero waste to będzie taki game changer. Kiedy nagle uświadamiasz sobie, że NAPRAWDĘ nie musisz produkować odpadów, świat zaczyna wyglądać trochę inaczej.

Wszystko to podkręca fakt, że gdy – tak jak ja – śmieci masz naprawdę mało, każdy, ale to dosłownie każdy drobiazg robi różnicę. Jest to więc spora ulga, że tym razem nic nowego nie trafiło pod mój zlew.

Jak na razie DEKO Zakupy to jedyny sklep zero waste w Warszawie. Żartowaliśmy z właścicielami, że marzeniem jest, by było ich tyle co Biedronek.

Tym, którzy chcą się wybrać, powiem, że można przyjść bez własnych opakowań i po prostu pożyczyć słoiki a nawet bawełniane torby, które są dostępne w lokalu. Nie musicie nawet wiedzieć, co chcecie kupić – na miejscu czeka na was fachowa porada i wiele inspiracji.

Wybór produktów jest naprawdę bardzo dobry a jakość imponująca. Tak przepyszną czerwoną paprykę, jaką tam kupiłam, jadłam wcześniej tylko podczas wyprawy na Węgry. Naprawdę klasa.

Na koniec historyjka. Wracając z zakupów zahaczyłam jeszcze o przydrożny warzywniak. Dziarski pan o dłoniach jak bochny chleba przejmował ode mnie rzeczy, które wybrałam. Ogórek, rzodkiewka, natka, może jeszcze ze dwie gruszki i jabłka na koktajl…

Podaję mu ostatnią sztukę, odwracam się i widzę, jak wsadza te cuda natury w wielką plastikową siatę. “O nie. Tego to ja od pana nie wezmę” mówię tonem, jakbym właśnie przyłapała rabusia na gorącym uczynku. Facet rozgląda się konspiracyjnie i gdy poprzedni klient opuszcza wreszcie lokal, mówi do mnie ściszonym głosem: “jak im nie daję reklamówek, to mówią, że jestem skąpy”. Wybuchamy śmiechem i przekładamy wszystko do mojej wielorazowej torby.

No tak, dla jednych skąpy, dla mnie bohater.