Jest sobota około południa, żar leje się z nieba. Idę do pracy, powoli stawiając krok za krokiem. Robię wszystko, by tylko nie zgrzać się bardziej niż to ma miejsce w tej chwili. 

Plecak mam zarzucony na jedno ramię, bo gdyby przylegał do kręgosłupa, od razu zostawiłby wielką mokrą plamę na mojej bluzce. 

Wybieram zacienioną stronę ulicy i w pewnym momencie mijam dwie dziewczyny. Robią sobie zdjęcia na tle budynku. To nie żadna fancy sesja, raczej pamiątkowe fotki z wycieczki do Warszawy. 

Podnoszę wzrok na tę, która pozuje. Sandałki, krótka spódniczka, obcisła bluzka i… tona makijażu. 

Makijaż jest zdecydowanie za mocny jak na dzień ale przede wszystkim totalnie nieadekwatny do pogody. Wygląda to trochę jak bezmyślne odwzorowanie jednego z jutubowych tutoriali. 

Biorę głęboki wdech, opuszczam wzrok i idę dalej. Lewą ręką ocieram kropelki potu, które co chwila łaskoczą mnie w nos. 

Myślę o tej dziewczynie. Ot, taka zwykła dziewczyna. Zwykłe ciuchy, zwykła sylwetka, ale tapeta jak na galę rozdania Oscarów. A upał taki, że białko się w oczach ścina. 

Myślę o niej, lecz nie oceniam. Próbuję zrozumieć. 

Jeszcze kilka lat temu to mogłabym być ja. Pamiętam ten towarzyszący mi dzień i noc imperatyw, by zawsze wyglądać atrakcyjnie, zawsze być seksi. 

Nie ruszałam się z mieszkania bez makijażu, bo czułam, że tak wręcz nie wypada. 

Kilka lat temu różnica między mną a dziewczyną polegałaby tylko na tym, że ja nigdy nie umiałam tak dobrze zblendować cieni na powiece. 

Tego wewnętrznego przymusu nie wyniosłam jednak z domu. Moja mama posiadała jedynie szminkę, której używała raz na dwa lata. Ojciec wielbił ją zawsze za naturalność. W naszych czterech ścianach przymus bycia atrakcyjną nigdy nie istniał,.. ale żył poza domem. 

W obecnej kulturze bycie atrakcyjną jest nagradzane na różne sposoby. Poczucie, że się atrakcyjną nie jest, skrzętnie wykorzystuje się za to, by napędzać szeroką gałąź businessu związanego z urodą. 

Mniej chodzi nawet o bycie piękną a bardziej o bycie seksi, zawsze gotową, zawsze dostępną. 

Jeszcze raz głęboko zaciągam się gorącym powietrzem. Czuję ulgę i wdzięczności. Z każdym rokiem życia coraz bardziej pozwalam sobie na wolność od tej kultury. Na twarzy mam tylko krem i trochę tuszu na rzęsach. Na tyłku luźne portki a piersi otulone delikatnie miękkim bawełnianym stanikiem. 

Żadnej tapety, żadnych niewygodnych ciuchów, żadnych push-up’ów. Mam wrażenie, że coś wygrałam z życiu. Może wolność? Może swobodę? Może komfort, nie tylko w trzydziestostopniowe upały?

Czy to oznacza, że nie czuję już oddechu kultury na plecach? Owszem, czuję go codziennie. Co rusz słyszę też pytania o to, dlaczego nie chodzę w szpilkach, albo nie maluję paznokci. A gdybym rozpuszczała włosy, to przecież wiadomo, że wszyscy byliby bardziej zadowoleni. Aż miło by było popatrzeć na taką kobietę na ulicy, prawda? 

Uczę się z tym żyć. I tak sobie czasem myślę, że może nauczę tego też kogoś innego. Może pewnego gorącego dnia jakaś dziewczyna zobaczy mnie i stwierdzi, że skoro mi się udało, to jej też się uda.