Jest siódma piętnaście rano, nic nie widzę i kiwam się chaotycznie. Może gdybym jeszcze kiwała się w rytm bębnów, które na cały regulator walą z głośników, to miałoby to większy sens, no ale oczywiście kiwam się poza rytmem. Z zewnątrz wyglądam jak chora psychiczne albo jak aktorka w jakimś niezwykle eksperymentalnym teatrze.

“A może coś jest ze mną nie tak?…” zastanawiam się naprawdę przejęta tym co się ostatnio dzieje.

“Dopiero teraz na to wpadłaś?” w odpowiedzi słyszę ironiczny głosik.

Na moim ramieniu siedzi kobieta, wyglądająca jak maleńka wersja mnie. Ostentacyjnie piłuje długaśne tipsy i krytykuje wszystko, co robię.

“Chodzi mi Medytację Dynamiczną Osho” tłumaczę urażona jej uwagą.

Naprawdę przejmuję się faktem, że w fazie drugiej nie mam już za wielu emocji do wyrażenia. Wszyscy dookoła ciskają się jak dzicy, a ja najchętniej rozwaliłabym się krzyżem na ziemi i co najwyżej turlała w tę i z powrotem. Zupełnie nie rozumiem, czemu tak się dzieje. Przecież ten cykl, to miała być rzeźnia, to miała być idealna okazja, by wywalić z siebie wszystko, zrobić przegląd trzydziestu lat życia, niszczyć poduszki, kopać w ściany i krzyczeć. Inni jakoś trzymają fason, a ja co? Myślę o tym i oczyma wyobraźni widzę Smutną z filmu “W głowie się nie mieści”. Pamiętacie tę scenę, gdy Joy ciągnęła ją za nogę? Czy tak właśnie będę wyglądać za kilkanaście dni?

Moja niezwykła “koleżanka” ma gdzieś te arcy ważne dylematy i ani na moment nie odrywa wzroku od pazurów.

“A tak w ogóle, to dlaczego nosisz skórzaną spódnicę? Przecież wiesz, że jestem weganką” przypominam jej z wyrzutem.

“Taa, i minimalistką. Gdyby nie ja, skończyłabyś w worku na kartofle” droczy się. Przewracam oczami ukrytymi za czarną opaską i dalej gibię się nieco mechanicznie.

“Czemu ja w ogóle z tobą gadam…?” wzdycham bezradnie.

“Bo jesteś stuknięta” parska tamta triumfalnie.

Mocniej potrząsam głową, jakby to miało sprawić, że się jej pozbędę, choć szanse na to są raczej marne. Najlepszym rozwiązaniem jest ją ignorować, więc wracam myślami do tego, co rano powiedziała mi A. Próbowała mnie uspokoić i zapewniała, że wszystko jest ze mną Ok. Gdyby wiedziała, że gadam do siebie pewnie miałaby inną opinię, ale darowałam jej te rewelacje i wypytywałam tylko o kwestie spadku emocjonalnego ciśnienia.

Podobno to normalne i każdy w końcu dotrze do stanu, gdzie uczucia nie są już jak zupa kipiąca pod przykrywką. Zaczynają przypominać warzywa duszone wolno na parze. To właśnie jest moment, by bawić się ich wyrażaniem.

W teorii brzmi to może całkiem obiecująco, ale bujając się tu o poranku, nie bardzo umiem sobie wyobrazić, że wyrażanie gniewu może dawać rozkosz, albo że mogę znajdować błogość w smutku. O osiąganiu radości w ekstazie i ekstazy w radości, chyba nawet nie mam co marzyć.

Pomimo gastronomicznych metafor A. i przekonywania, żeby podchodzić do tego na luzie, mocno przykładam się do chaotycznego oddychania w fazie pierwszej i w napięciu czekam, aż wyłoni się jakieś wstrząsające przeżycie z dzieciństwa. Nie mogę się pozbyć przeświadczenia, że to musi być właśnie coś takiego. Przecież za chwilę rozlegnie się gong i wszyscy zaczną zachowywać się jak opętani, a tymczasem jedyne, bo się we mnie pojawia, to ochota na duszone warzywa.

“Koniecznie z wędzonym tofu i jakimś gęstym sosem” słyszę znowu moją wypindżoną towarzyszkę. Kwestia jedzenia to chyba jedyny temat, w którym się zgadzamy, ale to zdecydowanie nie jest moment, na układanie menu.

Patrzę na nią rozzłoszczona tym, że po raz kolejny jakąś pierdołą wytrąca mnie z moich wzniosłych rozwojowych praktyk. Mam ochotę zaryczeć jak lew i mocą tego ryknięcia zdmuchnąć ją, jak w kreskówkach.

“Yyy… Co?” zadziwiona odrywa się od manicure. Czegoś takiego ewidentnie się po mnie nie spodziewała.

W sumie muszę przyznać, że mnie samą też zaskoczyło to dziwnie przyjemne pragnienie. Skąd to się w ogóle wzięło? Przecież nie oglądałam ostatnio Animal Planet. W zasadzie nic ostatnio nie oglądałam… Nawet nie mam telewizora! Dlaczego chcę ryczeć? I dlaczego myśl o ryczeniu jest taka satysfakcjonująca?

„No co ty, Marta? Skup się i znajdź jakieś bardziej racjonalne uczucie na fazę drugą. Na pewno masz tam zakopaną jeszcze jakąś traumę” mówi tamta pospiesznie i nerwowo. Ewidentnie wie, co się święci i rzutem na taśmę próbuje powstrzymać mnie od zamienienia się w wielkiego lwa.

Tym razem nie dam się jednak poskromić. Za długo jej słuchałam. Za długo o wyrażaniu uczuć decydował mój umysł, mój wewnętrzny krytyk i wszelkie wpajane mi przez lata zasady na temat tego, jak wolno się zachowywać.

“No więc będę ryczeć” postanawiam coraz bardziej nakręcona. “Będę bawić się wyrażaniem emocii właśnie poprzez ryczenie.”

Muzyka przybiera na sile a ja z każdą sekundą zamieniam się w bestię. I chyba nawet rosną szpony dłuższe od tipsów tej małej, cynicznej babki, która odkąd pamiętam temperuje moje zapędy.

Oddycham szybciej i jeszcze bardziej poza rytmem, a gdy rozlega się gong, wrzeszczę bez skrępowania na całe gardło. Dzisiaj jestem w tym pierwsza i najgłośniejsza. Na jakimś poziomie rozpiera mnie duma z tego powodu. Przez ułamek sekundy przebiega mi przez myśl scenka, w której odbieram puchar za najlepsze ryczenie jak lew. Będzie respekt w dżungli, czy gdzie tam lwy mieszkają. W sumie nie wiem, bo ostatni film z lwem, jaki widziałam, to Madagaskar.

Kontynuuję ryczenie dopóki tylko mam ochotę i szybko zauważam, że sprawia mi to dużą przyjemność. Tak, przyjemność – do jest dokładnie to uczucie, nie żadne inne. Wrzeszczenie sprawia mi przyjemność. Nigdy wcześniej nie miałam takiego doświadczenia, bo… nigdy wcześniej nie wrzeszczałam! “Rany! Naprawdę! Nigdy-wcześniej-nie-wrzeszczałam!” stwierdzam zszokowana.

Nie mam czasu, by zastanawiać się nad tym, jakie to popieprzone. To jest mój moment i muszę go wycisnąć jak cytrynkę. Mogę sobie odbić za te wszystkie lata, więc wydzieram się jeszcze głośniej. Tym razem to będzie PUCHAR ŚWIATA. Respekt i sława we WSZYSTKICH dżunglach.

Mimowolny uśmiech rozpromienia moją twarz za każdym razem, gdy przerywam na chwilę, by nabrać powietrza. Jakie to fascynujące! Wyrażanie złości może być miłe i nie dotykać nikogo! Przyjemna złość? Proszę bardzo! A. miała rację – to jest zabawa i chcę takiej zabawy jeszcze więcej.

Bez wahania podążam więc za tym, jak ciało podpowiada mi kolejny ruch. Ramiona same się otwierają a klatka piersiowa wypina ku górze. „Z dźwiękiem!” woła przez mikrofon prowadząca medytacę. Nie waham się ani chwili, tylko krzyczę, jakbym szczytowała. I jeszcze raz i znowu aż wybrzmiewa wszystko do końca.

Dopiero teraz dociera do mnie, ile razy w życiu powstrzymywałam się przed wyrażaniem seksualnej przyjemności. Ale dociera też do mnie, że całe życie oduczano mnie bycia taką, jaką jestem właśnie w tej chwili – swobodną, wolną, głośną i pełną. A przecież to moja natura. Komuś to nie pasowało, więc zrobił wszystko, by ją poskromić i wytresować mnie na ciche i bezpieczne stworzonko, którym da się kierować. Ktoś chciał zrobić ze mnie domowego kota, ale ja jestem lwem, na dodatek nagradzanym. Teraz muszę sobie na na nowo przypomnieć każdy tego aspekt.

Oczyma wyobraźni rozglądam się dookoła w poszukiwaniu mojej “koleżanki”. Dopiero po kilku chwilach dostrzegam ją podnoszącą się powoli z ziemi. Jest poczochrana i oszołomiona. Bluzkę ma podartą a skórzaną spódnicę śmiesznie przekrzywioną. Chyba połamała też paznokcie. Ale właśnie w takiej wersji bardziej przypomina prawdziwą mnie, tą pierwotną, dziką, prawdziwą mnie.

Przechodzę przez kolejne emocje, które dzisiaj wydają mi się lekkie i ciekawe. Naprawdę się nimi bawię. Nie przerażają mnie, nie blokują, nie zastygają we mnie, ale służą jako narzędzie. Dzięki nim przyglądam się sobie. Jestem jak maleńkie dziecko podekscytowane tym, że ma nogę, której istnienie i fascynującą budowę dostrzegło po raz pierwszy.

 

Poprzednia część TUTAJ