Wolisz słuchać? Nie ma problemu!
Zatrzymuję się przed ogromną kałużą. Ma jakies sześć metrów szerokość i pewnie dwa razy tyle długości. Zajmuje całą drogę. Po bokach nie ma nawet pięciu centymetrów, po których można by przejść suchą stopą.
“A to ci niespodzianka” myślę mocno zaskoczona tą sytuacją. Mechanicznie biorę łyk kawy.
Z naprzeciwka jedzie rowerzysta. Woda zalewa koła na ilka centymetrów. “Przydałyby się kaloszki, co?” mężczyzna z przekąsem komentuje konsternację na mojej twarzy.
Ano przydałyby się, ale zupełnie tego nie przewidziałam.
Jestem w trakcie najdłuższej w tym roku Walking Meditation. Przede mną jeszcze połowa trasy i ta cholerny kałuża.
Rozglądam się dookoła. Musi być jakiś sposób, żeby ją ominąć. Wszędzie wielki plac budowy a to jedyna trasa do celu, który sobie wybrałam.
Po prawej mam hałdy ziemi i dziurę w płocie. Mogę wspiąć się na te nasypy i mieć nadzieję, że podobna dziura w płocie będzie też po drugiej stronie.
Idę. Po pięciu sekundach wiem już, że ten pomysł nie wypali. To nie ziemia. To glina i na dodatek namoknięta. Stopy kleją się do niej i zapadają jak w smole. Jeden fałszywy ruch i zjadę stamtąd na tyłku.
Wycofuję się bardzo ostrożnie i znów stoję nad brzegiem gigantycznej, burej kałuży. Kolejny rower wpada w nią kołami.
Fuck. Cofam się kawałek, ale za moment wracam. Naprawdę zależy mi, żeby przejść tę trasę. Marzyłam o tym od tygodnia. Nie ma wyjścia. “Muszę przejść przez wodę” stwierdzam.
Czekam chwilę, by wokół mnie nie było nikogo. Jeżeli mam to zrobić, nie mogę mieć w swoim polu vajbów jakiegoś rowerzysty, który będzie myślał: “pojebało cię, kobieto?!” Potrzebuję cudu a cuda potrzebują wiary.
Teren czysty. Wchodzę. Mój lichy trampek szczęśliwie nie znużona się głębię niż na pięć milimetrów.
“Bądź jak Jezus, bądź jak Jezus” powtarzam na głos w żartach.
Intuicja podpowiada mi, gdzie postawić każdy kolejny krok. Czasem odbijam trochę w prawo, czasem w lewo, ale zawsze trafiam na najbardziej suche miejsce w całej tej wodzie. Z góry wygląda to tak, jakbym szła po tafli mokrego szkła.
Wreszcie jestem po drugiej stronie. Nie wiem nawet, kiedy to się stało. Zrobiłam to! Znów mechanicznie biorę łyk kawy, którą przez cały czas ściskałam w dłoni niczym talizman.
Jedzie kolejny rowerzysta. Ostrożnie ładuje się w kałużę, która oczywiście zalewa koła.
“OK, doświadczyłam już w życiu różnych niezwykłych rzeczy, ale to jest naprawdę crazy” myślę. Chodziłam po wodzie. Nie wiem, jak to się stało. Może wpadłam w stan totalnej obecności i dzięki temu wiedziałam, gdzie stawiać nogi? A może PO PROSTU przeszłam po wodzie? W sumie nie jest to mniej prawdopodobne niż fakt, że jutro wstanie słońce. Wszystko jest tylko manifestacją.
Jestem na maksa podekscytowany myślą, że opiszę tą przygodę potwierdzającą potęgę intencji.
Ruszam dalej. Przede mną łąki pełne kałuż. Tym razem nie próbuje używać nowo nabytych mocy. W końcu nie wiem ile razy dziennie można chodzić po wodzie. A co jeżeli wykorzystałam już swój limit?
Omijam bokami kolejne rozlewiska i nagle dociera do mnie, że to kompletnie bez znaczenia, czy po tej wodzie przeszłam, czy nie. Uświadamiam sobie, że nawet gdyby “akcja Jezus” się nie powiodła i przemoczyłabym buty, to i tak poszłabym dalej. Jedyne, co by się zmieniło to to, że śmiałbym się z siebie przez resztę trasy i opowiadałbym teraz inną historię. Znając siebie, też znalazłabym w niej warty uwiecznienia morał.
Miło jest przełożyć to na inne aspekty życia i zrozumieć, że jeżeli bardzo czegoś chcę, to tam dotrę, bez względu na to, czy po drodze sprawy ułożą się po mojej myśli czy nie. Nie muszę za bardzo przejmować się wszystkimi “jak, gdzie i kiedy”. Tak w zasadzie moje jedyne zadanie to po prostu krok za krokiem posuwać się naprzód. Reszta będzie tylko opowieścią – jedną z wielu możliwych historii z morałem.
Social Media