Podrywam się na łóżku i nerwowo sięgam po telefon. Jest 4:30 rano. Mam jeszcze godzinę snu, ale i tak budzę się co chwila, by mieć pewność, że wstanę o właściwej porze.

Od kilku dni śmieję się sama z siebie. Co mi do głowy strzeliło, żeby zapisać się na taki cykl? Dwadzieścia jeden dni wstawania o świcie, by praktykować medytację dynamiczną Osho. Dzisiaj dzień pierwszy.

Widziałam na Youtube filmiki pokazujące ten proces, ale uważnie słucham A., która będzie nas w tym wszystkim prowadzić. Na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie szarej myszki, ale już po minucie zamienia się w dzikuskę. Wyraźnie bije od niej energia kogoś, kto dobrze siebie zna i nie musi niczego udowadniać przed innymi.

Podkreśla, że medytacja Osho bardzo wyraźnie pokazuje nasze schematy działania. Chwilę później przyłapuję się na myśleniu o tym, że zanim zaczniemy, muszę pójść do toalety, wysmarkać nos, napić się wody i posmarować balsamem spierzchnięte usta. No proszę, jeszcze nie wystartowaliśmy, a już widzę pierwszy z moich schematów – nieustające poczucie bycia nie gotową i brak swobody w tym, by po prostu zacząć, kiedy przychodzi pora, by zacząć. Zapowiada się interesujący poranek, a może nawet całe trzy tygodnie…

Oczy mam zasłonięte opaską, gdy z głośników za mną rozbrzmiewają bębny. Rytm jest szybki i nieokiełznany. Staram się pamiętać o tym, by oddychać tylko przez nos i zmieniać tempo, w jakim to robię. Jest to dla mnie nienaturalne i nieustannie się kontroluję. „Nie myśl, nie myśl” powtarzam sobie, gdy dźwięki bębnów przybierają na sile. Momentami udaje mi się oddać dyrygowanie ciału. Moje ruchy stają się wtedy szybsze i pełniejsze. I gdy już zaczynam się z tym oswajać, następuje zmiana muzyki. To faza druga.

A. ostrzegała, że może tak być i rzeczywiście czuję większe przytłoczenie, niż się spodziewałam. Wszyscy ryczą, wyją i warczą. Mojej wewnętrzne radary wariują od nadmiaru bodźców. Najchętniej skuliłabym się w sobie, żeby się przed tym ukryć. Mimo to przez ułamek sekundy zazdroszczę pozostałym uczestnikom tej łatwości w wyrzucaniu tłumionych emocji. Ja najwyraźniej potrzebuję więcej czasu.

Czuję jednak presję, że powinnam coś zrobić i nie odstawać tak od reszty. Z uwagą obserwuję więc, co się we mnie pojawia. Wreszcie schodzę na kolana i po omacku znajduję poduszkę, którą ze sobą przyniosłam. Zaczynam ją miętosić i zauważam, że narasta we mnie złość. Walę pięścią w jasiek, ale to nie przynosi mi ulgi, na jaką liczyłam. Nie mam więc ochoty dalej tego robić. Wstaję i do oczu momentalnie napływają mi łzy, a dziwne bujanie porusza całą mną. Nie rozumiem tego, ale pozwalam, by się działo.

W sali jest tak głośno, że nie jestem nawet pewna, czy nadal gra muzyka. Wciąż nie widzę nic przez opaskę, ale mam wrażenie, że znalazłam się w tłumie opętanych ludzi. Chcę krzyczeć. Gdy wreszcie się na to zdobywam, jest mi trochę lepiej, choć mój głos nie był tak donośny, jak chciał być.

Jestem zagubiona i przez moment nie wiem, co dalej. Na szczęście przypomina mi się ceremonia organizowana przez Movement Medicine, na której byłam dwa lata temu. Ciało pokazywało mi wtedy, jakiego ruchu chce, a gdy za nim podążałam, wyłaniały się obrazy, uczucia i wspomnienia. Daję więc sobie na to przestrzeń i po chwili moje ramiona zdają się coś strzepywać. Gest się pogłębia, i zauważam, że to nie strzepywanie, ale odpychanie, jak u małego dziecka, które odpycha rodzica, gdy ten robi coś wbrew niemu. Mój ruch staje się mocniejszy i mocniejszy, aż nagle krzyczę głośno: „nie! nie! nie!” Ostatni okrzyk jest tak donośny, że sama nie mogę uwierzyć, że wydobył się z moich ust. Czuje ulgę i błogość jak po upragnionym orgazmie. Cóż za wspaniały stan – jakbym była wolna. Śmieję się i mam ochotę na więcej. Zaczynam być ciekawa, co jeszcze czeka na wyrażenie, lecz muzyka znowu się zmienia. Czas na trzeci etap medytacji…