Mam przyłożyć usta do kostki osoby, która leży przede mną i zabuczeć. Nie, nie przesłyszałam się. Już samo dotykanie obcego ciała jest dla mnie wystarczająco niewygodne, a co dopiero zbliżanie do niego ust! Czuję się wystrzelona z mojej strefy komfortu. A jeszcze wczoraj myślałam, że to będzie pikuś w porównaniu z czekającymi mnie warsztatami tantry…

Przepiękna kobieta, z którą jestem w parze spoczywa nieruchomo na podłodze. Ukrytkiem rozglądam się po sali, którą zaczyna wypełniać stłumione buczenie. „Chodzi o to, by poczuć dźwięk, który rezonuje w kościach” tłumaczy A. – filigranowa instruktorka o delikatnej, ale przenikliwej energii.

Staram się nie analizować tego, co się dzieje, tylko po prostu działać. Szybko nachylam się nad moją partnerką i przez złożone w tubę dłonie wydaję z siebie wibrujący dźwięk prosto do stawu nad jej stopą.

To pierwszy dzień weekendowych warsztatów mających na celu uwolnienie głosu. Nic z nich nie rozumiem. Jak te dziwaczne ćwiczenia mają mi w czymś pomóc? Masujemy się nawzajem, biegamy po sali i krzyczymy. Gimnastyka twarzy i języka były jak do tej pory jedynymi zadaniami bezpośrednio związanymi z pracą z głosem.

O dziwo dotykanie innej osoby nie jest tak stresujące, jak się spodziewałam. Mam nawet ochotę zabuczeć do żeber tej kobiety, ale boję się, że będę za blisko jej piersi i może się ona poczuć niekomfortowo. Porzucam więc ten pomysł i przechodzę dalej do neutralnej strefy – do ramion.

„A teraz wydając z siebie dźwięki, wprowadźcie ciało waszego partnera w ruch” mówi A. i pokazuje to na jednym z uczestników. Przysuwa się do jego ręki i wydobywa z siebie dźwięczne „aaaa”. Osoba u jej stóp z każdym kolejnym odgłosem coraz bardziej wije się na ziemi.

W przeciągu kilku sekund salę wypełnia kakofonia. Wycie, nucenie i zawodzenie jednych mieszają się z nieskoordynowanymi ruchami pozostałych. Wszyscy wyglądają jak w transie. Zdają się być całkowicie pochłonięci tym doświadczeniem i swobodni. Obserwuję to niemal sparaliżowana i nie potrafię wydusić z siebie ani jednego dźwięku.

Przepiękna kobieta dalej leży nieruchomo tuż obok mnie. Cierpliwie czeka. Mam wrażenie, że ją zawiodłam i rozczarowałam tą przeciągającą się ciszą. Czuję się tak niekomfortowo, że mam ochotę uciec. „No zrób coś! Cokolwiek!” mówię do siebie w duchu. Przecież nie mogę się tak po prostu poddać. Zamykam oczy i z trudem zdobywam się na miękki pomruk. Jestem niezadowolona z jego brzmienia, ale kontynuuję. Moja partnerka zaczyna się poruszać. Jestem jej za to wdzięczna. Cóż to byłby za wstyd, gdyby ona jedna nie zareagowała na mój głos – zachrypnięty, niepewny i przestraszony.

Mimowolnie spoglądam na B., którą obserwuję od początku warsztatów. Jak zwykle jest najgłośniejsza ze wszystkich. Wciąż wydaje z siebie przeróżne, nieskrępowane niczym dźwięki. Podczas gdy reszta ośmiela się jedynie mruczeć coś cicho, ona ćwierka, piszczy i pomiałkuje. Gdy wszyscy mają odwagę jedynie lekko się kołysać, ona wije się na ziemi, bez skrępowania zajmując przestrzeń. Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że dla niej takie ćwiczenia to chleb powszedni. Przyglądam się jej zachowaniu z dystansu, myśląc jak bardzo to nie jest “moja bajka”. Momentami nawet nieco bawią mniej jej przerysowane gesty, zwłaszcza gdy zestawiam je ze swoją powściągliwością i powagą. Pod koniec pierwszego dnia zupełnie przestaję jednak zajmować się wyczynami B. Jestem zmęczona i zamyślona. Potrzebuję ciszy.

 

Następnego ranka, zaraz po przebudzeniu myślę o byciu dotykaną i masowaną tak, jak wczoraj. Mam nadzieję, że dzisiaj będzie podobnie. Zaskakują mnie moje własne pragnienia. Nie znajduję dla nich logicznych podstaw, ale ciało wysyła wciąż i wciąż ten sam sygnał – chciałoby się ruszać, wić, przeciągać i mieć kontakt z innymi ludźmi.

Obserwuję też swój głos. Wydaje mi się być inny, choć nie mogę wskazać żadnej konkretnej zmiany. Na zajęciach stoję w kole i śpiewam jednak z większą swobodą niż mogłabym się spodziewać. Zupełnie nie rozumiem, jak to możliwe. Przecież nie zrobiłam wczoraj nic nadzwyczajnego w związku z tą kwestią. “No tak, bo przez pół dnia turlałam się po podłodze i przełamywałam swój opór, by wydawać z siebie te wszystkie dziwne dźwięki” myślę z lekką ironią. I nagle doznaję olśnienia. Przecież to nie o mój wokal tu chodzi! To w ogóle go nie dotyczy! Tak, to prawda, przyszłam tu, żeby mój głos był lepszy, żeby był fajniejszy, żeby go naprawić, ale głos zawsze miałam i mam w porządku! Nie potrzebuję innej barwy. Nie potrzebuję więcej mocy. Obejdę się bez rozbudowanych technikaliów i profesjonalnych rozśpiewek. Ale bez jednego mój głos nigdy nie zabrzmi w pełni. Bez jednego nigdy nie objawi się swoją różnorodnością. Nic nie wydarzy się bez odwagi do swobodnego wyrażania siebie. Nic nie wydarzy się bez nieskrępowanej ekspresji i wolności.

To nie brak jakichkolwiek umiejętności przez całe życie krępował mój głos – to strach. Po to są te warsztaty. Po to są ćwiczenia, w których muszę wyjść ze swojej strefy komfortu i po prostu zabrzmieć, po prostu wyrazić siebie za pomocą dźwięków. Bez oceniania, bez presji, że to musi być piękne i  poprawne, że to musi być “jakieś”. Mogę być “żadna”. Mogę po prostu BYĆ poprzez swój głos.

Pospiesznie rozglądam się po sali w poszukiwaniu B. Patrzę na nią teraz z ogromnym zachwytem. Też chcę być tak swobodna! Też chcę nie przejmować się tym, czy ktoś pomyśli, że brzmię śmiesznie lub dziwnie. Koniec bycia wobec siebie surowym arbitrem, czas stać się uważnym obserwatorem.

“Pozwólcie, by wasze ciało podpowiedziało wam dźwięk, na jaki ma ochotę” mówi A. podczas kolejnego ćwiczenia. Salę szybko wypełniają głosy uczestników. Większość jest donośna i melodyjna. Daję sobie chwilę, by poczuć, co we mnie teraz “śpiewa”. Tak, już wiem! Odczuwam szczere pragnienie, by mruczeć jak wylegująca się na słońcu kocica. Na mojej twarzy maluje się miękki uśmiech, gdy tylko zaczynam to robić. Nie zastanawiam się, co pomyślą inni. Cóż za wolność! 

Gdy pojawia się we mnie chęć, by zejść na kolana i przemieszczać się po sali, dokładnie to robię. Zajmuję więcej przestrzeni, niż kiedykolwiek bym się odważyła. Czuję się szczęśliwa i swobodna, jakbym zdjęła ciasny garnitur, który do tej pory krępował moje ruchy.

Mam wrażenie, że spotkałam w tym samą siebie. Nagle widzę, że nie jestem płaska i bezbarwna, jak kartka papieru. Jestem mięsista i soczysta, jak dojrzała brzoskwinia. Przyszłam tu, by uwolnić swój głos a uwolniłam MNIE.

 

Opowiadam P. o filmiku, na którym Muppety śpiewają „Bohemian Rhapsody”. Biorę wdech i głośno pokazuję, jak zaryczał Zwierzak. Sama jestem zaskoczona efektem. Naprawdę udało mi się to zrobić!

P. uśmiecha się szeroko, a ja myślę, że jeszcze kilka dni temu nie odważyłabym się, tego zaprezentować. Pewnie sparaliżował by mnie strach przed zabrzmieniem źle albo po prostu głupio. Dzisiaj z wielką satysfakcją obserwuję, że ten strach zniknął.

Śpiewam z dużą śmiałością. Wydobywam z siebie nawet te dźwięki, które kiedyś grzęzły mi w gardle. Próbuję i bawię się tym. Czuję się odważniejsza i bardziej swobodna. Manipulowanie głosem daje mi teraz większą radość, niż kiedykolwiek. Nie czuję już tej presji, że wszystko musi być piękne i idealne. Pozwalam na to, by po prostu było.

W wolnej chwili zakładam na Facebooku grupę dla tych wszystkich, którzy tydzień temu wyrazili chęć wspólnego śpiewania. A. obiecała nas uczyć i prowadzić. Jestem zafascynowana jej metodami i ogromnie ciekawa naszych spotkań.

Postanawiam też od września rozpocząć regularne zajęcia z ekspresji. Wiem, że to, co wydarzyło się w ubiegły weekend, to tylko otwarcie drzwi. Za nimi jest cały świat, który chcę poznać.