„Trochę to śmieszne” myślę. „W końcu czy nie powinno być odwrotnie?”

Jest sylwestrowe przedpołudnie, a ja siedzę na podłodze i fotografuję mój fitnesowy sprzęt, który lada moment pójdzie na sprzedaż. Zazwyczaj w dzień jak dzisiejszy ludzie spisują postanowienia o tym, że będą ćwiczyć, że pójdą na siłownię, że schudną. Ja robię na odwrót i żegnam się ze wszystkim, co mogłoby mnie przy takich postanowieniach trzymać.

W święta przytyłam. Mam słabość do ciast mojej mamy. W domu rodzinnym w ogóle dużo się je. Wszyscy są tam szczupli, ale w powietrzu wisi dziwny vajb, który sprawia, że gdy tylko przekraczam próg, tracę rozum i ładuję w siebie dwa razy więcej niż na co dzień. A może to nie vajb? Może to mama, która od progu pyta, na co mam ochotę, po czym recytuje długie menu, które – o ironio – jest odpowiedzią na mój telefon pod tytułem: „tylko nic mi nie gotuj”.

Pokręcone to i nieco wkurzające, ale dzisiaj obejmuje ten osobliwy rytuał szczerą czułością. W końcu, gdy przytyłam przez Boże Narodzenie, wreszcie przestały wypadać mi włosy…

Wróciłam do wagi pod tytułem: jem wszystko na co mam ochotę. Nie osiągałam tego pułapu przez ostatnich kilka miesięcy. Tak bardzo wkręciłam się pomysł, że powinnam być szczupła jak zawodniczki fitness, że mocno okroiłam swój jadłospis.

Głodna nigdy nie chodziłam. Co to to nie. Momentami zastanawiałam się wręcz, jak można tak mało jeść i czuć się tak nasyconym. Tylko czasem coś z tyłu głowy szeptało mi, że to chyba nie jest do końca normalne, by przez te wszystkie tygodnie w ogóle nie spożywać węglowodanów…

Pewnego wieczoru zauważyłam, że mam prześwity na głowie. Dlaczego moja obłędnie gęsta czupryna zapycha odpływ zamiast zdobić mój czerep?

Najpierw był płacz i panika. Włosy, wszędzie wypadające włosy. W ruch poszły suplementy i mnóstwo kasy wydanej na długą listę badań. Ale badania wyższy idealnie. Lekarze nie wiedzieli, co mi jest.

Co rano garść witamin i powrót do poprzedniego sposobu odżywiania nie zakończyły przerażającego łysienia. Z bólem patrzyłam na zdjęcia z końca wakacji, gdy grzywę miałam niczym lew.

Pewnego razu endokrynolog spytała, czy schudłam. Bo ja wiem… Dwa kilo, może trzy… Przecież to niewielka różnica, prawda?

Po świętach wróciła kołderka tłuszczu, która zasłaniała mi wcześniej zebra, a ja pochylona nad wanną nie mogłam uwierzyć, że prawie nic mi z głowy nie spadło. Apetyt za to miałam ogromny i stwierdziłam, że będę mu hołdować. Nawet skończyłam na stację benzynową po chipsy, choć przecież wiadomo, że łaski z sześciopakiem nie jedzą takich rzeczy.

„Lepiej jednak nie mieć sześciopaka, ale posiadać włosy” stwierdziłam.

To nawet zabawne, że od tak dawna z uporem maniaka walczyłam o coś, co nie leży w mojej naturze. Przecież od zawsze mam poduszkę bezpieczeństwa na brzuchu, od zawsze mam też czuprynę, której zazdroszczą mi inne kobiety. Przecież taka właśnie jestem w swoim fizis – mocna, wyrazista, trochę monumentalna. Dlaczego chciałam być cienka i delikatna?

Teraz nie ma to w sumie znaczenia. Grunt, że odzyskałam to co najważniejsze. I nie chodzi wcale o włosy. Najważniejsza jest akceptacja siebie. Włosy – mam nadzieję – odrosną.

Nie pierwszy raz wzdycham z ulgą na myśl, że mogło się to skończy o wiele gorzej. Mogłam rozwalić sobie układ hormonalnych lub zachorować. Życie naprawdę było dla mnie łagodne. A przede wszystkim ciało było dla mnie naprawdę kochane i pełne wyrozumiałości. Mimo, że na tak długo zabrałam mu cenne składniki mineralne, mimo że naraziłam je na przewlekłe niedożywienie i ogromny stres, ono dołożyło wszelkich starań, bym pozostała w pełni zdrowa i nie doznała trwałego uszczerbku.

Dziś kocham moje ciało bardziej niż kiedykolwiek w swoim życiu. Wiem, że wszystko z czego się składa nie jest tu przez przypadek. To niesamowity mechanizm przewyższający moje pełne ocen postrzeganie. Moje ciało jest wspaniałe.

Przyjemnie jest więc w to sylwestrowe przedpołudnie razem z hantlami i resztą ekwipunku żegnać się z przekonaniem, że muszę coś w tym ciele poprawić, że jest niewystarczające. Wyrzucam z głowy myśl o katorżniczych ćwiczeniach i robię miejsce na wdzięczność i zadowolenie z tego, co mam.