Czasem śmieję się, że jestem Celeste Barber duchowości. Ilekroć widzę w Internecie zdjęcie laski medytującej o zachodzie słońca, momentalnie przypominają mi się moje perypetie – zdecydowanie nie tak piękne…

Zamiast plaży i egzotycznych klimatów był gruby szlafrok i szary fotel, no i przysypianie w tym fotelu. Pamiętam te niezliczone momenty podczas Theta Healing, gdy przebłysk świadomości kazał mi się jednak obudzić i porządnie uziemić. Byłam tak daleko poza ciałem, że gdybym do niego nie wróciła, to nie wiem, czy następnego dnia otworzyłabym oczy w tej samej galaktyce.

Katharsis, czyli dwadzieścia jeden dni porannych praktyk Osho, też nie było specjalnie “fotogeniczne”. Wstawałam codziennie o piątej, więc każda minuta przed wczesnym pójściem spać była na wagę złota. Co wieczór kalkulowałam, czy lepiej ogolić nogi czy raczej zrobić koktajl na następny dzień.

Non stop chodziłam zmęczona i porządnie podkurwiona. Na sali, podczas medytacji, pot ciekł ze mnie strumieniami, a ja ledwo stałam na obolałych od skakania nogach.

Jakby tego było mało, w lustrze witała mnie twarz przeoranej przez życie staruszki. Przekonałam się, co to znaczy mieć wory pod oczami i skórę wyglądającą jak szary papier, na dodatek toaletowy.

Poranna praktyka to nie była medytacja, to była walka o przetrwanie.

Nawet Walking Meditation parę razy porządnie mnie przeczołgało. Kiedy wpadłam na pomysł, żeby zrobić sobie wyzwanie i chodzić codziennie przez trzy tygodnie, nie wiedziałam na co się piszę.

Zapotrzebowanie kaloryczne wzrosło mi tak, że w zasadzie cały czas byłam głodna. Dziennie pokonywałam co najmniej dziesięć kilometrów, więc na stałe zaprzyjaźniłam się z turystycznym plecakiem i sportowym obuwiem. Chodziłam najczęściej przed pracą, a więc musiałam mieć ze sobą cały ekwipunek – wodę, jedzenie i koniecznie coś ciepłego na wieczór, gdy będę wracać do domu.

Pewnego razu stwierdziłam, że trzeba wreszcie jakoś porządnie ubrać do mojej fancy roboty, więc wskoczyłam w powłóczystą, długą do ziemi suknię. Oczywiście na nogach miałam sneakersy a na grzbiecie turystyczny plecak. Cóż to musiał być za widok – dziewiąta rano a babka w takiej stylówce w pełnym skupieniu maszeruje wzdłuż Trasy Siekierkowskiej.

Najbardziej “malownicze” było moje trzydziestokilometrowe Walking Meditation. Żar lał się z nieba, więc po dwóch godzinach gębę miałam czerwoną jak u żula. But mnie otarł, więc trochę kuśtykałam, a na dodatek po kostki wpakowałam się błoto. Nic dziwnego, że rowerzyści, którzy mnie mijali patrzyli na mnie tak dziwnie. Wyglądałam, jakbym chlała całą noc, spała w rowie i dopiero co się z niego wygrzebała.

Absolutną wisienką na torcie są jednak warsztaty tantry. Klimatyczne pomieszczenie udekorowane niczym indyjska świątynia, kadzidła, muzyka i wszystko to, co tworzy niesamowity klimat. Trwa ceremonia masażu, którego uczyliśmy się przez ostatnie trzy dni. Jest gorąco, naprawdę gorąco, zwłaszcza jeżeli to ty jesteś “na górze”, czyli robisz masaż. Ceremonia zajmuje chyba ze dwie godziny, więc już w pierwszej połowie jestem jak po treningu z Chodakowską. Próbuję jakoś wytrzeć kroplę potu, która zaraz wleci mi do oka, ale ręce mam w oleju kokosowym. Poza tym nie chcę przerywać rytuału, bo widzę, że mężczyzna, który leży przede mną, ewidentnie odbywała właśnie daleką astralną podróż.

Gdy w pewnym momencie zmieniam pozycję, pareo, w które jestem odziana, nieco się rozchyla. Świeży powiew w kroku uświadamia mi, że zapomniałam założyć majtek. No tak, wcześniej to ja byłam masowana, potem szybko poleciałam pod prysznic i tak się spieszyłam, że owinęłam się tylko chustą. Trudno, muszę klęczeć przed nim z gołym tyłkiem. Przecież nie patrzy, a nawet gdyby patrzył, to w sumie i tak przed południem widział mnie nagą. Poza tym, tu jest naprawdę strasznie gorąco. Teraz już rozumiem, czemu niektórzy robią masaże tantryczne toples – to ma o wiele większy sens.

Wreszcie nastaje ta wzniosła chwila, kiedy biorę dłoń mężczyzny i kładę sobie na klatce piersiowej, by przesłać energię od mojego serca do jego. Gest naprawdę czuły i wzruszający, gdyby nie fakt, że piersi mam tak mokre, jakbym dopiero co wyszła z wanny. Ohyda.

Nijak się to ma do idealnych obrazków z Internetu. I choć każde z tych doświadczeń było dla mnie przepiękne i niezwykle transformujące, zdecydowanie odbiegało od zachodu słońca na egzotycznej plaży. Powiem więcej, nie było tam nic, co nadawałoby się na instagramową fotę.

Wszystkie te sytuacje nauczyły mnie jednak bardzo przydatnej rzeczy, o której nie czytałam nigdy w żadnej mądrej książce: duchowość traktuj jak sport.

Jeżeli biegasz, to wiesz, że potrzebujesz się do tego odpowiednio przygotować. Przydarzą Ci się buty, może muzyka, dobra trasa i właściwa rozgrzewka. Musisz przeznaczyć na to czas i uwzględnić fakt, że dodatkowy wysiłek fizyczny wpłynie też na to co i w jakich ilościach będziesz potem jadł.

Po biegu jesteś zmęczony, ale dumny z siebie i w dobrym nastroju, bo endorfiny urządzają właśnie imprezę w Twoim organizmie. Zmiana zaszła nie tylko w ciele, ale i w psychice. Nie możesz oderwać jednego od drugiego.

Z duchowymi praktykami jest tak samo. Poza naprawdę skrajnymi przypadkami, nie da się oddzielić duchowości od fizyczności. Nawet jeżeli medytujesz statycznie, to i tak wymaga to zaangażowania tego co “na zewnątrz”. Może siadasz na łóżku tuż po przebudzeniu, więc musisz wstać wcześniej, a wieczorem poprzedniego dnia zadbać, by teraz nie urywał Ci się film.

A może czas masz tylko przed pójściem spać, więc mościsz się w swoim ulubionym fotelu, na twarz nakładasz maseczkę w kształcie głowy pandy, a na nogach masz kapcie z futerkiem i napisem “Drama Quen”. To twoje jedyne pół godziny na praktykę, więc musisz uwzględnić wszystko dookoła, by jak najlepiej z niej skorzystać.

Myślenie o duchowości jak o sporcie ma jeszcze jeden plus – czyni ją bardziej namacalną i zrozumiałą, czyni ją po prostu użyteczną. W pewnym momencie duchowe praktyki stają się czymś wręcz przyziemny. Powoli zaciera się granica pomiędzy światem zewnętrznym i wewnętrznym. Nie ma ma już żadnego duchowego “tam” ani ziemskiego “tu”. Kiedy duchowość – tak, jak na przykład bieganie – staje się stylem życia a nie jakimś jednorazowym eventem, widzisz wreszcie, że jest tylko jedno TUTAJ, i że jest ono w Tobie.