Jak z kawałka deski zrobić statyw do aparatu? Pewnie większość z Was nie zadała sobie nigdy takiego pytania. Jeszcze trzy miesiące temu ja również nie miałam podobnych dylematów. Odkąd wkroczyłam na ścieżkę zero waste, coraz częściej wznoszę się jednak na wyżyny kreatywności i polskiej myśli technicznej. Jak na razie na koncie mam same sukcesy.
Moim głównym założeniem jest patrzenie na każdy przedmiot jak na przyszły śmieć. Taka perspektywa zupełnie zmieniła konsumenckie wybory jakich dokonuję – od niekupowania wcale aż do kupowania bardzo mądrze. I choć początkowo przypominało to nieustanne kombinowanie, szybko zamieniło się w doskonałą zabawę. Każde zero wastowe rozwiązanie jest moim prywatnym sukcesem.
Pani domu
Gdy okazało się, że w nowym mieszkaniu nie mam mopa, pożyczyłam go od znajomego sąsiada. Po co mi kolejny plastikowy kij? I tak wiem, że za jakiś czas będę czyścić podłogę jak rodowity Japończyk – na klęczkach mokrą szmatką.
Szmatki mam bambusowe. Średnio sprawdziły się u mnie jako ściereczki, ale do podłogi nadają się znakomicie. Mogę je prać, a ostatecznie rozłożą się w kompostowniku.
Za wycieraczką chodziłam dobre dwa tygodnie, bo nie chciałam czegoś, co nie będzie eko. Wreszcie znalazłam maleńki dywanik z niebielonej bawełny, który nie dość, że mogę wrzucić do pralki razem z bambusowymi ściereczkami, to pewnie przy moim używaniu zostanie ze mną na zawsze. Na pewno jednak nie zastanie na zawsze na ziemi. W końcu zamieni się w nawóz. Nich żyje wszystko co kompostowalne!
Drobnym wyzwaniem okazał się brak odpowiedniego biurka, które – z uwagi na mój kręgosłup – musi być wyższe niż te standardowo dostępne w sklepach. Nic z drugiej ręki również nie spełniało wymogów, ale i tutaj wyśmienicie sobie poradziłam. Przy okazji zupełnie niechcący zaangażowałam w ten projekt jeszcze kilka osób i zobaczyłam, co to znaczy siła małej społeczności.
Deskę na blat nabyłam u stolarza – znajomego rodziny. Od wujka dostałam kołki na nogi, kolega ojca przywiózł kawałki blachy do przymocowania tych nóg, a do zabezpieczenia drewna użyłam zwykłego oleju lnianego. Brakuje tylko tego, żeby olej był od babci Jadzi.
Po tygodniu biurko idealne stało już w moim mieszkaniu. Gdy kiedyś zakończy swoją posługę, będzie mogło zostać w całości poddane recyklingowi albo (poza kawałkami blachy) przerobione na ognisko pod gwiazdami. W absolutnie najgorszym wypadku ulegnie biodegradacji.
Jestem tego warta
Choć już kilka razy narzekałam na blogu na temat problemów z zero wastowymi kosmetykami, to dla równowagi muszę powiedzieć, że w tym temacie też mam kilka zwycięstw.
Dwa specyfiki do demakijażu zastąpiłam jednym produktem – olejem z pestek winogron. Pukałam się w czoło, gdy po raz pierwszy próbowałam tej metody, ale od tamtej pory nie zatęskniłam za dawnymi sposobami. Moja buzia jeszcze nigdy nie była tak zadowolona i zadbana.
Kiedy skończyły mi się perfumy, odkopałam stare szklane buteleczki i pojechałam do rozlewni, by je napełnić. Nie dość że zapach jest o niebo lepszy, to jeszcze utrzymuje się nieporównywalnie dłużej niż w przypadku perfum ze sklepowych półek. O ekonomicznym wymiarze tej praktyki nie muszę chyba wspominać. Świetna jakość, niska cena i 100% zero waste.
Jedną buteleczkę zostawiłam jednak pustą, ponieważ trzymam w niej dezodorant magnezowy, który sama robię. Kosztuje mnie to nie więcej niż pięćdziesiąt groszy miesięcznie i nie wymaga produkcji jakichkolwiek odpadów.
Gdy złamała mi się szczotka do włosów, postanowiłam, że następna musi być eko. Nie było jednak łatwo znaleźć takową stacjonarnie. W końcu zdecydowałam się na drewniany grzebień, który zamówiłam przez internet. W sumie przez miesiąc nie miałam się czym czesać. Jak się okazało, mam jednak tak zajebiste włosy, że same się prostują. Pewnie przez resztę życia wystarczyłyby mi palce u rąk, żeby doprowadzić swoją łepetynę do ładu.
Prosty drewniany grzebyk, który wreszcie do mnie dotarł, okazał się więc czymś znacznie ponad moimi potrzebami. Najważniejsze, że na końcu swej drogi będzie mógł dołączyć do ogniska ze stolika lub razem z wycieraczką zamieni się w nawóz.
Skoro już przy szczotkach jesteśmy, zostaje też ta do zębów. Poprzednia – plastikowa – dokonała wreszcie żywota. Ale bez obaw – z zębami nie było jak z włosami. Szczotkuję je codziennie – od teraz bambusowym zamiennikiem klasycznych szczoteczek.
Po dwóch miesiącach używania zastanawiam się, jaki jest sens korzystania z plastików, skoro te eko są w moim odczuciu dużo lepsze. Bez wątpienia nie ma ŻADNYCH przesłanek za tym, żeby korzystać z tych na “P”.
Jedz, medytuj i bądź zero waste
Na zakupy chodzę z własnymi woreczkami, które cieszą się ogromnym zainteresowaniem wśród pań kasjerek. Czas pakowania sprawunków wydłużył mi się średnio o 3 minuty, ponieważ za każdym razem odbywam miłą rozmowę na temat tego, “jaki ten nowy wynalazek fajny”, i że “takie córce by się przydały”, “a skąd je mam” i “czy są inne rozmiary”.
W przeciągu trzech miesięcy zero waste zużyłam tylko trzy reklamówki i tylko dlatego, że było to absolutnie konieczne. Bawełniane woreczki pozwoliły mi uratować ziemię od niezliczonej ilości siatek i siateczek, które bez nich byłabym zmuszona brać.
Któregoś wieczora policzyłam za to, że nabycie salowej butelki na wodę uchroniło mnie przed zakupem blisko stu plastikowych! Niemal trudno w to uwierzyć. Jedna stalowa butelka zamiast stu jednorazowych! I to w przeciągu niespełna trzech miesięcy! Szok!
Jeżeli czasem muszę zabrać obiad do pracy, pakuję go w jeden ze słoików, które posiadam. Nie przecieka, jest pojemny, ustawny, a jedzenie wygląda w nim tak, że aż się prosi zdjęcia robić. Okazał się być lepszym niż jakiekolwiek pojemniki, jakie znam. Nic mnie nie kosztował i może mi służyć na wiele różnych sposobów.
Mimo, że sporo gotuję, nie zdarza mi się marnować jedzenia. Kupuję tylko tyle, ile potrzeba na najbliższe dwa dni. Jeżeli wiem, że będę poza domem, nie idę do sklepu. Jeżeli czasem okazuje się, że mam za dużo warzyw, kroję je i zamrażam. Dzięki temu mam coś w stylu: “w razie braku czegokolwiek na obiad, zbij szybkę”.
W kwestiach spożywczych kieruję się prostą zasadą: nie więcej niż na pewno zjem. Przez większość czasu w lodówce mam więc tylko syrop klonowy i czosnek. Nie, to nie przenośnia. Kiedyś zrobię temu zdjęcie.
Zero waste skłoniło mnie też do rozwinięcia kulinarnych skrzydeł. Skończyło się kupowanie humusu w plastikowym pojemniczku i pierogów na styropianowej tacce. Na obiad zawsze mam coś własnej roboty – pełnego kolorów i smaków. No i nie mogę pominąć mojego ostatniego odkrycia. Prawdziwy life-changing experience – poranny koktajl z gruszek, kaszy jaglanej, kakao i cieciorki. Tak, cieciorki! Przyznaję, dopóki go nie spróbowałam, nie wiedziałam nic o życiu.
Kombinuj dziewczyno
Zepsuły mi się słuchawki. Nie były drogie, więc strata niewielka patrząc na to tylko przez pryzmat portfela. Pomyślałam jednak, że nie dość, że te złamasy pójdą na śmietnik, to muszę kupić nowe, które też za jakiś czas staną się kolejnym plastikowym odpadem. Postanowiłam rozpuścić wici i dowiedzieć się, czy ktoś z moich znajomych nie ma może takich słuchawek na zbyciu. Jak się okazało, po zapytaniu trzech osób miałam do wyboru pięć różnych produktów. Za darmo, bez nakręcania popytu i bez tworzenia “nowego” śmiecia.
Przesyłki zaczęłam wysyłać zapakowane jedynie w pozostałości po innych przesyłkach. Jak do tej pory tylko jedna osoba z lekkim przekąsem skomentowała to słowami “co się narozwijałam, to moje”. Droga Pani, co ja się NAZAWIJAŁAM to dopiero moje! Grunt, że nie latam na pocztę po koperty albo papier, który i tak za kilka dni zasiliłby wysypisko.
Z takim samym podejściem spojrzałam też na temat statywu do telefonu. Wiedziałam, że potrzebuję go tylko do wykonania kilku zdjęć. Kupowanie nowego było całkowicie bez sensu. Nawet nabycie używanego mijało się z rozsądkiem i ideami zero waste. Może pożyczę od kogoś? A może mogę go zrobić sama?…
Szukanie idealnego rozwiązania zajęło mi kilka dni. Gdy przestawiając swoje rzeczy natknęłam się na wielką ramę do haftu, poczułam wreszcie, że jestem na dobrym tropie. Biedaczka od roku czekała, aż wystawię ją na sprzedaż. Tego dnia okazało się jednak, że ma do odegrania główną rolę w historii pod tytułem: “Marta Robins – czyli Adam Słodowy z cyckami”.
Jedna z desek w ramie posiadała wyżłobienie – idealna szpara, by wsadzić w nią telefon. Jeszcze tylko kawałek papierowego ręcznika żeby ustawić idealny kąt i voila! Mam statyw! Jestem mistrzem!
Śmieszne to i straszne
Piszę o tym wszystkim z lekkim przymrużeniem oka. W końcu trudno być wobec siebie całkiem serio, wiedząc, że przez miesiąc się nie czesałam, tylko po to by być zero waste. Zmywanie makijażu kuchennym olejem też jest trochę dziwne nawet mimo swoich boskich pielęgnacyjnych właściwości.
Mogę zrozumieć tych, którzy patrzą na mnie jak na wariatkę. Sama momentami tak o sobie myślę. Ta perspektywa zmienia się jednak w chwili, gdy zaczynam przeliczać – butelki, siatki, plastikowe pojemniki i wszystko inne, co dzięki moim „wariackim” poczynaniom NIE trafiło do ziemi. Ja – jedna zwykła kobieta mogłam przez niecałe trzy miesiące zrobić tyle dobrego. Każdy może. Każdy kto zechce się czasem z siebie pośmiać. Bo o ile zero wastowe perypetie mogą być zabawne, to problem ze śmieciami na ziemi mamy przerażająco poważny.
Social Media