“Miałam być taka zajebiście fit, i co?” pytam samej siebie. Jest dziewiąta wieczorem, a ja siedzę rozwalona na kanapie i głaszczę się po brzuchu, który zdaje się przesłaniać więcej wszechświata niż jeszcze miesiąc temu. Obok stoi słoik masła orzechowego z łyżką wbitą w nie niczym flaga w Mount Everest.

Nie mam siły ani tym bardziej ochoty na trening. Prawdę powiedziawszy nie mam tej ochoty od miesiąca. W tym momencie zaczynam zastanawiać się, czy kiedykolwiek tak naprawdę ją miałam.

W kącie leżą hantle, kołyska do brzuszków i parę innych sprzętów, które miały uczynić ze mnie królową internetowych metamorfoz. Sześciopak, smukłe uda i brazylijskie pośladki – taki był cel. Moje pośladki wolą jednak zapadać się w miękkich poduchach niż spinać w przysiadach.

Patrzę na to całe oprzyrządowanie niczym na podejrzanego typa w autobusie – nie chcę zwracać na siebie uwagi, ale na wszelki wypadek bacznie obserwuję. Dlaczego po kilku razach wszystkie te rzeczy tylko zbierają kurz? 

Jestem zawodową minimalistką – wiem jak podchodzić do przedmiotów. Każdy z nich reprezentuje pewną jakość, którą w sobie noszę. Więc co reprezentuje ten neoprenowy pas, który miał wytapiać tłuszcz z mojej oponki? 

Zawieszam się na chwilę, gdy uzmysławiam sobie, że poczyniłam niemałe inwestycje z tytułu tego, że nienawidzę jakiejś części mojego ciała. Nagle zamiast logotypów sportowych marek widzę na każdym przedmiocie wielki napis: “nie znoszę tego, jak wyglądam” oraz “powinnam być inna”.

Nawet nie zauważyłam, kiedy to się stało. Najzwyczajniej w świecie przegapiłam moment, gdy wkręciłam się w gonitwę za standardami piękna, które nie leżą w mojej naturze, ani w moim usposobieniu. Ale czy w ogóle powinnam się dziwić, że do tego doszło? 

Gdy wchodzę w instagramową wyszukiwarkę, pojawiają się w zasadzie tylko dwie kobiety: Beyonce i Kendall Jenner. Są takie idealne i zawsze zrobione na bóstwo – czyli zupełnie inne niż ja. Mi nie udało się nawet porządnie pofarbować włosów i pomimo grubego szmalu zostawionego w salonie fryzjerskim i tak wyłażą mi siwe pasma. Te dwie delikwentki zdają się nie mieć takich problemów. 

Czasem łapię się na myśleniu, że wyłącznie takie boginie chodzą po świecie, a te, które jeszcze boginiami nie są, oczywiście na pewno właśnie ciężko pracują nad tym, by pewnego dnia nimi być. Cóż, współczesna kultura jest dla nas bezlitosna.

Wzdrygam się. “Czas zmienić obóz i z “fit” przejść do ciałopozytywnych” postanawiam. Gdy tylko pozwalam sobie na takie podejście, od razu się rozluźniam, co biorę jako dobry znak – to jest to! 

Odpalam Pinteresta i wpisuję po angielsku frazę “naturalne piękno”. Zdecydowanie przyda mi się dawka inspiracji.

Jakież jest moje zdziwienie, gdy dziewięćdziesiąt procent tego, co podpowiada mi strona to kobiety w perfekcyjnym makijażu, tyle że uznanym za “naturalny”. Wzdycham głośno i sięgam po masło orzechowe. Zdaje się, że ciałopozytywność to będzie większa przeprawa, niż się spodziewałam…

Grunt to rozpoznać, które działania wobec mojego fizis podejmuję z przestrzeni akceptacji i miłości, a które z nienawiści i niezadowolenia.

Uwielbiam biegać, tańczyć, spacerować godzinami i praktykować jogę. Nie znoszę za to wszelkich youtubowych treningów, wyzwań i przysiadów z ciężarami.

Tak, życie to ja chcę mieć lekkie – bez dźwigania czegokolwiek, nawet na macie.