Z głośników rozlega się gromkie „STOP!”. Zawsze zaskakuje mnie ten okrzyk, ale dziś naprawdę na niego czekałam. Jest jak obietnica szklanki wody po maratonie. Zamieram w bezruchu z rękoma uniesionymi na wysokość głowy. To nic, że mam tak teraz stać przez piętnaście minut. Grunt, że nie muszę już skakać.

Wyglądam prawdopodobnie jak złodziej złapany przez policjanta. Chociaż nie, to nie trzyma się kupy. Bo jaki złodziej mógłby mieć opaskę na oczach i być zdyszany jak po dziesięciokilometrowym biegu? Wiadomo, że złodzieje nie biegają tak daleko, a już na pewno nie ci z opaskami na oczach.

Ech, ewidentnie nie idzie mi dzisiaj z metaforami, ale chyba też nie powinnam wymagać od siebie zbyt wiele. Po kilku dniach porannej medytacji jestem okrutnie zmęczona. Wszechobecne zakwasy podnoszą świadomość najmniejszego gestu jaki wykonuję. Nawet przetransportowanie do ust filiżanki z kawą jest bolesne. Do tego dochodzi jeszcze totalne niewyspanie. Wstaję o świcie, a w nocy jestem czujna i budzę się po kilka razy, by mieć pewność, że nie przegapię budzika. Nieśmiały głos z tyłu głowy co jakiś czas pyta mnie: “po co to wszystko?” Nie znajduję lepszej odpowiedzi niż ta, że chyba oszalałam.

Marzę o tym, by napić się wody, ale nie powinnam się nawet lekko poruszyć, a co dopiero sięgać po butelkę, stojącą gdzieś w rogu sali. Wiedząc, że nie ma sensu walczyć z pragnieniem, zauważam, jak szybko ogarnia mnie uczucie błogości. “Ciekawe” stwierdzam naprawdę zaintrygowana swoim odkryciem. Jest coś relaksującego a wręcz uwalniającego w poddaniu się temu, co po prostu jest, bez szarpania się z niezadowoleniem z zaistniałych okoliczności.

Chyba zaczynam rozumieć sens tych wszystkich wcześniejszych faz medytacji: dziwnego oddychania, wrzasków, walenia w poduszkę, skakania i wołania “U!”. Zaczynam rozumieć też prawdziwy sens męczenia się co rano i przekonywania swojego ciała, żeby zniosło więcej, niż wierzy, że da radę znieść. Te wszystkie rzeczy tak bardzo wywalają z torów, po jakich się jedzie i tak bardzo wybijają z rytmu, że w pewnym momencie nie wiesz już gdzie jesteś ani co się z tobą dzieje.

Trochę tak, jakby te wszystkie praktyki były alkoholem, który wlewasz w siebie w niekontrolowanych ilościach. W pewnym momencie urywa ci się film i budzisz się na dworcu kolejowym w zupełnie obcym mieście. I nie ma innej opcji – automatycznie wchodzisz w stan całkowitej obecności. To naturalny mechanizm, który jest niezbędny do przeżycia. Nie myślisz o mailach, których nie wysłałeś wczoraj, ani o tym, że twoja matka jest wkurzająca, a twoja dziewczyna cały czas zostawia kępy włosów na umywalce. Nie masz czasu ani przestrzeni na historie, które wynikają z twojego umysłu. Jesteś w 100% uważny na wszystko dookoła, żeby się w tym odnaleźć. Tak samo jest tutaj. Tylko na szczęście nie stoisz bez spodni i portfela z wytatuowanym “I love Steve” na lewym przedramieniu. Jesteś w bezpiecznej sali, gdzie nawet słuchanie warkotu wentylatora staje się przyjemnym doznaniem. Jesteś naprawdę obecny. Jesteś w tu-i-teraz.

Poprzednia część TUTAJ