To był dziwny miesiąc. Przez ostatnich trzydzieści dni czułam się jak bohaterka filmu, która właśnie zerwała z facetem, a teraz snuje się po mieszkaniu, obżera batonikami, zalewa winem i ma totalnie wywalone na pierdolnik dookoła. Tyle że w moim przypadku nie było zerwania, ani słodyczy, ani wina. Były za to śmieci walające się po domu przez blisko cztery tygodnie. Czasem pochylałam się nad nimi i wpadłam w filozoficzną zadumę nad sensem sprzątania świata. Pewne jest to – ten miesiąc zmienił moje podejście do zero waste. Ale o tym za chwilę.

Najpierw odpady. Jakie są, każdy widzi. Nieduży słoik papieru i nieco większy plastiku. Stara butelka po mydle w płynie i opakowanie po olejku do ciała, który w ostatniej chwili kupowałam na czerwcowy wyjazd. I błagam, nie mówcie mi, że zwykły olej kokosowy jest lepszy. Ja to wszystko wiem, ale gdy stoisz na dworcu i za dwadzieścia minut masz pociąg, to nie wybrzydzasz.

Oprócz tworzyw jest też trochę szkła po kosmetykach, torebka „zmieszanych” i zamrożone obierki z warzyw i owoców – czyli standard.

„Wynik całkiem ładny” myślę sobie. Znów usłyszę gratulacje, „ochy” i „achy”.  W końcu to obrazek godny podziwu. Ale za tym godnym podziwu obrazkiem stoi coś, o czym wiem tylko ja…

Wszystko zaczęło się w pierwszych dniach sierpnia. Z nadzieją patrzyłam w przyszłość, licząc, że pobiję lipcowy rekord. I wtedy stało się „to”. Gorączka zwaliła mnie z nóg. Pieprzony klimatyzacja! Zaraz za gorączką okres i ostra jazda w robocie.

Nie wytrzymałam. Poszłam do sklepu pod domem. Wzięłam chrupkie pieczywo, humus i parę innych rzeczy, skrzętnie zapakowanych w plastik. Usiadłam przy kuchennym stoliku, pokroiłam pomidora i zrobiłam kanapki.

I gdy wbiłam zęby w pierwszą z nich, prawie się popłakałam. „A więc tak wyglądało wcześniej moje życie” przypomniałam sobie. „Gdy czegoś potrzebowałam, to po prostu szłam do Żabki i już. Nie musiałam dwa tygodnie wcześniej planować, co zjem na kolację. A co jest teraz? Teraz jeżdżę do trzech różnych Biedronek, żeby znaleźć papier toaletowy z makulatury, bo wiadomo, że trzeba szanować lasy.”

Zrobiło mi się jakoś ciężko na sercu, gdy dotarło do mnie, że dla zero waste poświęciłam całą swoją życiową wygodę. Co gorsze, nawet tego nie zauważyłam! Przez dziewięć miesięcy jak pojebana walczyłam z każdym śmieciem, nie zważając na koszty. Dopiero gdy tego jednego dnia zrobiłam dla siebie coś „łatwiejszego”, zrozumiałam, że ten koszt jest bardzo wysoki. Potrzebowałam gorączki i wycieńczenia organizmu, by to dostrzec.

Kanapki z humusem jadłam jeszcze przez dwa dni. Stos odpadów piętrzył się na kuchennym stoliku, ale miałam to gdzieś. Patrzyłam na nie i rozmyślałam. O sobie, o tym, co robię, o wszystkich, którzy na zero waste nie przechodzą i o tych, którzy, jak ja, stają na rzęsach, bo im naprawdę na planecie zależy. I poczułam ogromną wdzięczność dla siebie i dla tych wszystkich. Czy my naprawdę zdajemy sobie sprawę z ogromu tego, co robimy? Czy widzimy swoje zaangażowanie i wygodę, jaką często poświęcamy?

Ale zaczęłam też mieć ogromne zrozumienie dla tych, co nie mają chęci lub przestrzeni na zero waste. Jak łatwo mi teraz wejść w ich buty…

Zawsze czułam w trzewiach, że dbanie przyrodę to nie obowiązek, lecz przywilej, ale do sierpnia nie wiedziałam, co to tak naprawdę znaczy. Teraz to rozumiem.

Wiodę łatwe i bezproblemowe życie, więc co mi szkodzi przez trzy godziny latać za papierem toaletowym, prawda? Ale nie wszyscy znają taki komfort. Ludzie chorują, wychowują dzieci, spłacają długi i prawdopodobnie mają w dupie, czy ich jogurt jest w plastiku czy nie. Czy można więc mierzyć wszystkich jedną zero-wastową miarą?

Gdy wreszcie się zebrałam i sprzątnęłam kuchenne pobojowisko, był już prawie pierwszy września. Opakowania po humusie umyłam i pocięte wcisnęłam do słoika pod zlewem. Wszystko posegregowane, jak Pan Bóg przykazał.

Miło było „wrócić” do czystego mieszkania. Tak samo jak miło jest zaczynać nowy miesiąc z „czystą kartą”. Mogę wtedy wyznaczyć sobie jakikolwiek nowy cel. We wrześniu nie będzie to jednak śrubowanie „śmieciowego” wyniku. Moim celem jest teraz bycie bardziej empatyczną wobec siebie. W końcu pan Maslow miał rację rysując swoją kultową piramidę. Zanim będziemy dbać o planetę, trzeba najpierw zadbać o siebie, inaczej wszystko w prędzej czy później jebnie.

Czy to oznacza, że rezygnuję z zero waste? Ależ skąd! Po prostu nie rezygnuję z siebie na rzecz bycia idealną w nie-śmieceniu.