Zdaje się, że tworzę nową tradycję – ostatni dzień miesiąca spędzam na podłodze oglądając swoje śmieci z ostatnich czterech tygodni.

Z nutą niezadowolenia patrzę na tę stertę. Choć w porównaniu do poprzedniego razu widać progres, czuję, że mogłoby być zdecydowanie lepiej.

Las dalej płacze

Na pierwszy ogień idzie torba z papierowymi odpadami. Jak to się stało, że miała być prawie usta, a jest prawie pełna? A no tak, że drugiego stycznia postanowiłam zrobić porządek w swoich dokumentach. Jak to mam w naturze, o północy wywaliłam wszystko na podłogę, nalałam sobie wina i jazda!

Przeprowadziłam rystrykcyjną selekcję tego, co maiałam i – jak na minimalistkę przystało – z dumą obserwowałam, jak wokół robi się coraz więcej miejsca. Duma skończyła się jednak błyskawicznie, gdy wszystkie podarte kartki wrzuciłam do torby. Z moich ust rozległo się gromkie: „kurwa mać!” To miała być torba na CAŁY miesiąc! Miesiąc się nawet jeszcze dobrze nie zaczął, a ona jest do połowy wypchana. Co za porażka…

Pocieszający jest fakt, że nie urządzam takich czystek regularnie, a jedynie pięćdziesiąt procent tych odpadów to śmieci powstałe w wyniku moich aktualnych konsumenckich wyborów. Patrząc na to baaaardzo optymistycznie jest więc o pięćdziesiąt procent lepiej niż w ubiegłym „okresie rozliczeniowym”.

Każdy kij ma dwa końce

Drugie w kolejności są śmieci zmieszane. Zmieszane jak ja, widząc ich ilość. Worka z tymi okazami nie ma oczywiście ze mną. Z bólem przyznaję jednak, że był on większy niż miesiąc temu. Po części dlatego, że – jak się niedawno dowiedziałam – ręczniki papierowe (których zapas wciąż posiadam) nie są papierem (one też są zmieszane), a po części ze względu na to, że podczas zakupów robiłam co w mojej mocy, by unikać plastikowych opakowań. Mniej plastikowych śmieci wiązało się jak do tej pory z większą ilością śmieci zmieszanych.

Tykając tego obszaru nieustannie myślę o tym, jak cudownie byłoby mieć porządny kompostownik. I nie mam na myśli pudełka z dżdżownicami gdzieś w kącie kuchni, ale przestrzeń, gdzie mogłabym wyrzucać wszystkie obierki, ręczniki, resztki naturalnych tkanin, cały papier i wiele innych. Takie rozwiązanie pozwoliłoby mi zredukować ilość zmieszanych śmieci do absolutnego minimum. Na moim osiedlu nie doczekałam się jeszcze bowiem oddzielnych koszty na bioodpady, więc ze smutkiem wciskam wszystko do jednego wora. No cóż, trzeba otrzeć łzy i żyć dalej.

Wzloty i upadki – w tym wypadku głównie upadki

Jak widać na załączonym obrazku, styczeń miał dla mnie również sporo emocjonalnych wyzwań co poskutkowało trzema butelkami po winie i taką samą ilością butelek po walerianie. Nie da się oprzeć wrażeniu, że szły w parze. Fakt, że najlepszy efekt przynosiły spożywane jednocześnie. Na szczęście to szkło nadaje się do recyklingu. Wniosek z tego taki, że da się zaliczać doła w duchu zero a przynajmniej less waste.

Wszystko, co mam

Na koniec zostaje najgorsza kategoria śmieci czyli plastik. Udało mi się osiągnąć cel z poprzedniego miesiąca i zredukować jego ilość o połowę. Przeglądając swój aktualny urobek, stwierdzam, że osiemdziesiąt procent tych rzeczy to opakowania po tym, co od jakiegoś czasu miałam w swoim domu – kosmetykach, środkach czystości itp. Tylko dwadzieścia procent tych odpadów to wynik zakupów z ostatnich trzydziestu dni.

Nie wiem, czy słowo „sukces” jest adekwatne do tej sytuacji. Na pewno jest to jednak duży progres i optymistyczne rokowanie na przyszłość. Zdaję sobie jednak sprawę z tego, że wciąż posiadam jeszcze sporo takich rzeczy. Co za tym idzie, szacuję, że przez najbliższe pół roku wciąż będę zapełniać czymś tę okropną torbę. Nie uniknę tego, nawet gdybym zaparła się całą sobą i nie przynosiła do mieszkania nowych plastików.

Czy zatem zero waste jest trudny?

Być może powyższe zdjęcie nie świadczy o tym wprost, a jednak ta filozofia wydaje mi się naprawdę łatwa. Zapamiętanie jej pięciu podstawowych zasad nie wymaga zakuwania po nocach, a wprowadzenie choć części z nich w życie nie wiąże się z chodzeniem codziennie piętnastu kilometrów po wodę.

Jak się okazuje, w wielu miejscach można sporą część produktów dostać bez opakowań. Ograniczenie konsumpcji dóbr wszelakich też okazało się dla mnie zaskakująco proste. Odkąd patrzę na każdą rzecz jako na przyszły śmieć, kupuję o wiele mniej, co cieszy nie tylko matkę ziemię ale i mój portfel.

Znajduję też dużą satysfakcję z dawania nowego życia starym przedmiotom i radość w zdobywaniu rzeczy z drugiej ręki (więcej o tym w kolejnym wpisie Sukcesy zero waste).

A więc w czym problem?

Jak do tej pory poza brakiem porządnego kompostownika albo przynajmniej osiedlowego kosza na bioodpady, problem mam tylko jeden – kosmetyki.

O moich kosmetycznych perypetiach mogliście czytać TUTAJ. Usilne próby przerzucenia się na zero waste self care zakończyły się porażką. Nie dość, że stworzenie własnych produktów wiązało się z wyprodukowaniem mnóstwa plastiku (o wydanych pieniądzach nawet nie wspominam), to jeszcze owe specyfiki nie spełniały swoich zadań.

Moja skóra potrzebuje specjalnej troski, a woda w miejscu, gdzie mieszkam jest cholernie twarda. Czasem mam wrażenie, że gdy odkręcę prysznic, ze słuchawki polecą na mnie kamienie. Normalnym jest, że po kąpieli nie mogę się nawet schylić, bo moja skóra momentalnie staje się tak sucha i podrażniona, że sprawia wrażenie, jakby miała pęknąć przy każdym zamaszystym geście.

Testowałam już przeróżne mydła naturalne, próbowałam maseł i kremów, olejów i oliw – nic nie przynosiło ulgi. Nic poza trzema sprawdzonymi kosmetykami, które oczywiście pakowane są w plastik.

Podobnie jest z myciem włosów. Nie ma mowy, żeby rozkoszować się szamponami w kostce. Moje – zazwyczaj piękne włosy, wyglądają na nieustannie tłuste i zaniedbane, a głowa swędzi mnie jakbym nie zajmowała się nią przez tydzień.

Dla równowagi wspomnę, że wystarczyło na trzy dni pojechać do rodzinnego domu, gdzie woda jest miękka i pyszna, jak prosto ze źródła, by zobaczyć, jak dużą robi to różnicę. Po kąpieli nie musiałam NIC na siebie nakładać. Moja skóra była gładka, naturalnie nawilżona i elastyczna. Wystarczyło wrócić do siebie, by znów zderzyć się gruzem w kranie.

Po dwóch miesiącach ocierania się o szaleństwo, stwierdzam, że nie po to jest zero waste, żebym cierpiała, ale po to, by było mi łatwiej i lepiej. Na razie muszę więc pogodzić się z faktem, że nie do końca wyeliminuję plastik z mojej higieny osobistej. Jak widać, kształt zero waste jest w dużej mierze określany warunkami, w których żyjemy i nie wszystko da się przeskoczyć. Jednak gdy tylko zmienią się warunki, z pewnością wrócę do poszukiwania lepszych rozwiązań.

O jeden krok dalej

Zastanawiam się nad celami na kolejny miesiąc. Realnie oceniając swoje możliwości, jestem w stanie zredukować ilość papierowych odpadów – to pewne. Mogę też wysłać na wysypisko choć trochę mniej plastiku. Przede wszystkim zamierzam jednak skupić się na dalszym ograniczaniu konsumpcji w ogóle i na jeszcze lepszym wykorzystywaniu tego, co już mam. Zmniejszanie popytu jest bowiem podstawą zero wastowej piramidy.