“Co u ciebie?” zapytała mnie przyjaciółka pierwszego marca. Bananowy uśmiech na mojej twarzy zdradzał, że mam coś arcyważnego do powiedzenia. “Dziś wielki dzień” oznajmiłam. “Wyrzuciłam śmieci… i śmietnik!”

Tak, zrobiłam to. Nastały nowe porządki w moim śmieciowym królestwie. I wiecie, jak to jest, gdy czasem otwieracie lodówkę, i tylko patrzycie, co jest w środku, prawda? Mam tak samo z szafką pod zlewem. Czasem widzę siebie jako zblazowanego milionera, który z jedwabnym szlafroku i z cygarem w ręku oprowadza po swojej rezydencji i przechwala się wartymi fortunę dziełami sztuki. Ja mam kawalerkę, dres i słoik na odpady, ale poczucie zajebistości takie samo.

To nie tak, jak myślisz

Może na zdjęciu nie wygląda to tak dobrze, ale w rzeczywistości zrobiłam ogromny progres. Plastikowe śmieci z marca zmieściły się w zasadzie w jednej półlitrowej butelce. Reszta, to albo rzeczy, które byłe ze mną od miesięcy, albo opakowania po środkach czystości, które pozostawili po sobie poprzedni lokatorzy. Z wypchanej po brzegi torby plastiku, który wyprodukowałam w grudniu, zeszłam do niewielkiej butelki i garści folijek.

Papier, kamień, nożyce

Z papierem też jest już bardzo dobrze. W koszu ląduje tylko to, czego naprawdę nie da się uniknąć. Ogromną rolę w tym temacie odegrały Zakupy zero waste. To zadziwiające, jak wiele da się zmienić, wybierając rzeczy na wagę.

Ani wstrząśnięta, ani zmieszana

Tak naprawdę, śmietnika mogłam się pozbyć z jednego powodu – lepszego segregowania odpadów zmieszanych. Amerykańskim sposobem wrzucam teraz obierki do papierowej torby i przechowuję je z zamrażalniku. Druga papierowa torba służy do składowania całej reszty. I jak się okazuje, dziewięćdziesiąt procent tego, co do niej trafia, jest biodegradowalne.

Wciąż mam tu jeszcze spore pole do popisu i na pewno w przyszłości będę śrubować wyniki. Już teraz mogę jednak przybić sobie piątkę. Zarówno przyjęta strategia jak i jej efekty są bardzo dobre.

Tylko spokój może nas uratować

Z moich obserwacji wynika, że najwięcej śmieci, których można było uniknąć, wynika z pośpiechu. Gdy wstaję rano i okazuje się, że nie mam już soczewicy na obiad, w kapciach wybiegam do sklepu pod domem i chwytam pierwszą z brzegu puszkę. W końcu mam mało czasu, jeszcze tyle do zrobienia, a wyprawa gdzieś dalej zajmie mi cenną godzinę.

Im baczniej się temu przyglądam, tym mocniej nasuwają mi się dwa wnioski. Po pierwsze: bądź zawsze przygotowany. To była główna zasada, gdy przechodziłam na weganizm i jak widać sprawdzi się również w zero waste. Żeby nie dać dupy, trzeba być przewidującym. “Zjem cokolwiek gdziekolwiek” nie sprawdza się ani w przypadku diety roślinnej ani w przypadku śmieci.

Drugi wniosek jest taki, że produkty bez opakowań powinny być bardzo łatwo dostępne. Gdybym miała wybór, oczywiście że skorzystałabym z tego przyjaznego środowisku. Najczęściej go jednak nie mam, a potem przez kolejne dni oglądam te cholerne puszki.

I niby to nic, niby tylko dwie na miesiąc, ale wystarczy, że pomnożę je przez liczbę moich sąsiadów i nagle nie dziwią mnie już pełne kontenery.

Najwyższa pora, by sklepy wzięły się do roboty.