W ramach mojej praktyki Walking Meditation przeszłam dzisiaj trzydzieści kilometrów.

Rowerzyści, którzy mnie mijali, patrzyli na mnie jak na wariatkę. Byłam jedyną pieszą po drodze i to na dodatek spoconą, rozczochraną i w okrutne ubłoconych butach. Chyba myśleli, że mi odbiło, albo że zgubiłam gdzieś swój rower. Ale nie. Roweru nie zgubiłam.

W sumie czy powinnam im się dziwić? Trzydzieści kilometrów to dużo. Nawet jak na mnie.
Upał był momentami naprawdę dokuczliwy, a ziemia wydawała się coraz twardsza. Na pierwszym kilometrze zrobił mi się odcisk, a na ostatnim miałam tak zmęczone nogi, że już go nawet nie czułam.

W pewnym momencie przestałam patrzeć na zegarek i zastanawiać się, czy wybrałam najlepszą trasę. Wiedziałam, że jedynym moim zadaniem jest po prostu iść i być uważną na to, co się aktualnie ze mną dzieje. Reszta będzie konsekwencją każdego – pozornie nic nie znaczącego – kroku.

I gdy siedzę teraz i wypijam końskie dawki rozpuszczalnego magnezu, na myśl przychodzą mi trzy obserwacje:

1.  To nic, że ludzie dookoła nie rozumieją, co robię. Nie muszą tego rozumieć. Tylko ja wiem, w czym tak naprawdę jestem w danej chwili. Muszę robić swoje.

2. Cokolwiek robię, początek może być równie trudny, jak koniec. Muszę być dla siebie wyrozumiała i dalej robić swoje.

3. Bez względu na to, jak odległy wydaje mi się cel, wciąż posuwam się naprzód. To tylko kwestia czasu, gdy dotrę tam, gdzie pragnę. Muszę NIEUSTANNIE robić swoje!

Zmęczona ale dumna z siebie przesyłam Wam dobre vajby!