Siedzę w kawiarnianym ogródku i karmię wróble, które momentalnie pojawiają się na krzesłach wokół mnie. Podejrzewam, że są tak samo głodne, jak ja. Odrywam okruch bagietki i kładę sobie na otwartej dłoni. Jeden z pierzastych szczęściarzy zabiera go w locie. Inny zupełnie odważnie ląduje na blacie stolika i spokojnie je mi z ręki.

Przeszkadza mi nieco gwar, który zaczyna tu panować, ale robię, co mogę, by nie opuszczać stanu błogości i radości, w jakim jestem po dzisiejszej medytacji. Przynajmniej tak mi się wydaje, że to po medytacji. Istnieje bowiem cień szansy, że jestem już tak zmęczona i niewyspana, że mój mózg produkuje szczególne substancje, żeby jakoś trzymać mnie przy życiu. Wszystko dookoła widzę wyraźniej, przeżywam głębiej i czuję bardziej. Podobne wrażenia miewa się czasem po trawce.

Podczas porannej medytacji wciąż jeszcze trudno mi wytrwać w stanie zamrożenia w fazie czwartej. Tych kilkanaście minut zawsze zdaje się ciągnąć w nieskończoność, a pot spływający spod opaski na oczy bywa nie do zniesienia. Za wielki sukces uznaję więc fakt, że dzisiaj udało mi się choć przez jakiś czas powstrzymywać się od jego nieustannego wycierania.

Sama nie wiem jednak, czemu czuję taką presję, że to właśnie w tej części ma się wydarzyć coś niezwykłego. Może niesłusznie zakładam, że mam tu jakieś braki, a celem Katharsis jest ich nadrobienie? Im dłużej się nad tym zastanawiam, tym bardziej stwierdzam, że chyba rzeczywiście tak jest. Uważam się za kiepską w medytacjach statycznych. Każ mi siedzieć na kamieniu z zamkniętymi oczami, to oszaleję po pięciu minutach. Za to pozwól mi się poruszać zgodnie z moim wewnętrznym “czuciem”, a w 15 sekund wystrzeli mnie w kosmos, albo wejdę w stan totalnej obecności. Mam jednak silne przeświadczenie, że coś jest ze mną w związku z tym nie tak, i że muszę się “ulepszyć” w tym medytowaniu w bezruchu.

“Nie, to bez sensu” stwierdzam, biorąc łyk kawy i szybko porzucam wcześniejsze myśli. Nie mam ochoty się nimi zajmować i nastawiać na cokolwiek. Muszę mieć otwartą głowę, bez oczekiwań i założeń. W końcu za dużo naczytałam się o tym, że wyniki eksperymentów zależą od przypuszczeń badaczy, którzy je wykonują. Niech więc dzieje się, co ma się dziać, a energia niech po prostu przeze mnie płynie, jak podczas fazy piątej czyli celebracji.

Zabawne, że od początku podchodziłam do tej części nieco po macoszemu. Przecież w medytacji dynamicznej Osho chodzi o uwolnienie niewyrażonych emocji i o oświecenie, prawda? Końcówka to już tylko takie coś, co ma nas łagodnie przywrócić do rzeczywistości, co nie? Te tańce są tylko dla relaksu, tak?

Teraz przyznaję, że byłam w błędzie. To właśnie ten etap za każdym razem jest dla mnie najbardziej fascynujący, odkrywczy i przełomowy. Może dlatego, że nie mam względem niego absolutnie żadnych oczekiwań a raczej nie mam co do niego żadnych „spodziewań”.

Dzisiaj, na przykład podczas tej fazy chyba po raz pierwszy w życiu doznałam, jak to jest, kiedy w stu procentach kieruje mną serce a nie umysł. Podejrzewam, że wyglądałam wtedy jak małe dziecko, które nabazgrało coś na kartce i biega dookoła, krzycząc i śmiejąc się na całe gardło, bo jest totalnie zachwycone tym, że coś nabazgrało.

“Nie, to kiepska analogia” stwierdzam, gryząc bagietkę. Muszę jakoś inaczej o tym opowiedzieć. Może w bardziej uduchowiony sposób. W końcu to była absolutna radość istnienia, bez zastanawiania się nad opinią innych. Przepełniała mnie chęć do życia, do wyrażania siebie, do manifestowania cudu, jakim jestem. Czułam się kompletna, czułam się całością, czułam się MNĄ.

Jeden z wróbli wyrywa mnie z tego uniesienia, gdy przysiada nagle na blacie przede mną. Przekręca łepek i przygląda mi się uważnie. “Masz rację. Trochę dziwnie tak wprost. Najlepiej opisać to za pomocą metafory, co?” mówię do niego i szybko orientuję się, że powiedziałam to na głos. Mężczyzna przy przy stoliku obok przez chwilę patrzy na mnie, zupełnie jak ten wróbel. Nieco speszona napycham usta kanapką i kombinuję dalej.

Do głowy przychodzi mi obraz piwonii, która otwiera swój wielki pierzasty pąk, wydziela wprost obłędną woń i woła: „zobacz, jaka jestem wspaniała! Jestem najlepszą wersją mnie, czystą miłością, która wyraża się za pomocą tego, jaka jestem. A ty możesz to zobaczyć i poczuć i napawać się tą miłością właśnie za pośrednictwem tego, jaka jestem.”

Kątem oka dostrzegam, że mężczyzna dalej mi się przygląda. “Ej, tym razem nie gadam na głos” myślę w odpowiedzi na wzrok natręta. A może gadam?… Sama już nie wiem. Ale piwonie na pewno nie gadają, więc metaforę wyrzucam do kosza.

Ciężko wypuszczam powietrze i stwierdzam, że być może takich doświadczeń po prostu nie da się opowiedzieć. Może to ta część poznania, która polega na przeżywaniu, jakiego nie zastąpi żadna historyjka.

Trochę mi tylko smutno, że godzinę temu zachodziły we mnie niezwykle poruszające zmiany, a teraz zupełnie nie widać, że coś takiego się działo. Chyba po prostu spodziewałam się fajerwerków strzelających mi z tyłka, albo tego, że będę teraz świecić jak żarówka. Gdzieś głęboko we mnie musi być zakorzenione przekonanie, że po takich duchowych przeżyciach powinnam zacząć chodzić po wodzie, albo – jeszcze lepiej – zmieniać ją w wino. To kosmiczne „coś” powinno być bardziej widoczne, a nie jest. Łapię się na tym, że jestem najzwyczajniej w świecie rozczarowana. Zupełnie, jakbym krupiła krem, który w reklamach wygładzał zmarszczki w pięć sekund, a na mojej skórze nie poczynił zmian nawet po kilku dniach stosowania.

Znów patrzę na wróbla, który cierpliwie czeka na okruch. Gdy kładę przed nim kawałek bułki, zaraz zjawiają się jego koledzy. Obserwuję to z obojętnością i nagle zdaję sobie sprawę, że odkąd pojawiłam się w kawiarni, wszystkie ptaki cały czas przylatują do mnie i jedzą mi z ręki. Wygląda to trochę tak, jakbym wysmarowała się kocimiętką i usiadła na ganku u jakiejś zwariowanej staruszki z trzydziestką kotów. Może dlatego ten koleś obok tak się na mnie patrzy?… Może jednak widać, że coś jest ze mną “inaczej”?… Może to „inaczej” widać po prostu INACZEJ niż się spodziewałam. 

Uśmiecham się do siebie trochę głupkowato i z zadowoleniem stwierdzam, że nie tylko ten jeden facet, ale inni ludzie dookoła też przyglądają mi się ukradkiem. Może i nie chodzę po wodzie ani nie zmienię siłą woli wielkiej bagietki w bezglutenowego tosta, ale ewidentnie emanuję jakąś szczególną energią. Ptaki wyczuły to pierwsze.

A więc jednak świecę, tylko nie tak, jak się spodziewałam. Świecę od wewnątrz. Świecę tym, że pośród zabieganych ludzi jestem głęboko spokojna i zrelaksowana. Świecę tym, że mam pogodną twarz i dzielę się jedzeniem z wróblami jak z dobrymi znajomi. Świecę swobodą i nie-udawaniem niczego. I stwierdzam szybko, że to lepsze niż strzelanie fajerwerkami z tyłka. Biorąc pod uwagę moją częstotliwość duchowych przeżyć, miałabym – że tak powiem – przesrane.

Część pierwsza TUTAJ