Wszystko zaczyna się od koncertu Łąki Łana kilka dni przed wigilią. Stoję pod sceną uśmiechnięta od ucha do ucha i zgrzana tak, że pot płynie mi po twarzy. 

Marzyłam o tym wydarzeniu i choć od dawna nie było biletów, mi udało się jeden zmanifestować. 

Spotykam się z bratem. Idziemy na kolację i długi spacer szlakiem świetlnych dekoracji. Uwielbiam czas spędzony razem. 

Następnego dnia jest wędrówka z Paprodziadem i zabawa w podchody w lesie, pomiędzy rozlewiskami Wisły. Czuję się trochę jak dzikie zwierzę, trochę jak dziecko, gdy wśród opadłych liści przedzieram się przez zarośla. Tylko rozsądek ściąga mnie z powrotem do mieszkania. Tak naprawdę wcale nie mam ochoty wracać. Kocie instynkty wołają mnie coraz głębiej w nieznane. 

Dwudziestego drugiego grudnia witam na dworcu przyjaciółkę, która przyjechała do mnie z Norwegii. Zarywamy noce rozmawiając rozwalone w łóżku. Palą się świeczki, pachnie Palo Santo i zielona herbata. 

Żegnamy się w wigilijny poranek. Wolnym krokiem docieram do kawiarni w centrum, by zjeść śniadanie. Szwędam się trochę, a po powrocie do domu padam ze zmęczenia. Bezwstydnie wyłączam telefon i śpię do oporu. 

Resztę popołudnia i wieczoru postanawiam spędzić sama. Wokół jest niemal zupełnie cicho. Zdaje się, że cała kamienica opustoszała. Tylko mój śmiech co chwila burzy niespotykany spokój. 

Oglądam stand-up, jem kolację i sprzątam w mieszkaniu. Potem odpalam ulubiony film i robię bransoletki. Przed zaśnięciem praktykuję jogę i medytuję. 

Z satysfakcją stwierdzam, że to najlepsza wigilia w moim życiu. Chwilę później z jeszcze większą satysfakcją zauważam, że wiele moich “zwykłych” dni wygląda jak ta idealna wigilia. Mam naprawdę dobre życie. 

Pierwszego dnia świąt jadę do rodziców. Spotykam się też z dawno niewidzianym wujostwem. Mam tęczowy uśmiech od ucha do ucha, gdy moja kochana ciocia opowiada o tym, że medytuje co rano i zdrowo się odżywia. Najchętniej non stop bym się do niej przytulała. Zawsze łączyło nas coś niewypowiedzianego i wyjątkowego. 

Gdy cała familia siada w komplecie, nie ma końca żartom i wygłupom. Oglądamy zdjęcia i objadamy się ciastem. 

Następny poranek jest leniwy i spokojny. Dom powoli pustoszeje, a ja zawinięta w kołdrę odpisuję na wiadomości od znajomych. Obok drzemie wielki puchaty kot.

Po obiedzie wracam do Warszawy. Z gorącą herbatą w dłoni włóczę się po otulonych mrokiem Łazienkach i Ogrodzie Świateł w Wilanowie.

Około dziewiątej ląduję wreszcie na swojej kanapie. Gulasz warzywny, który ugotowałam przed wyjazdem smakuje teraz lepiej niż kolacja w drogiej restauracji. Kieliszkiem wina wznoszę toast za ten piękny czas.

Od lat spędzam gwiazdkę pod prąd tradycjom. Tegoroczne święta są jednak najlepszymi, jakie przeżyłam. Życie w zgodzie ze sobą ma czasem wysoką cenę. Płaci się za nie samotnością, niezrozumieniem i melancholią – ale nie tym razem.